Na autobus do Meridy zdążyliśmy akurat, nie trzeba było długo czekać. Godziny poranne więc autobus był pełen, pewnie wszyscy jechali do pracy w Meridzie, w związku z tym na przedmieściach Meridy też było tłoczno i straciliśmy trochę czasu stojąc w korkach. Ale i tak przejazd był w miarę sprawny i po godzinie szliśmy już w kierunku dworca autobusowego. W Meridzie są dwa dworce autobusów dalekobieżnych, dość niedużej odległości. Trafiliśmy do jednego i kupujemy bilety. Do wyboru jest pierwsza klasa za 370 pesos i czas przejazdu 4 godziny 30 minut, odpowiednio druga klasa za 250 pesos i 6,5 godziny jazdy ( czyli jakieś 7-8 godzin ze spóźnieniami, postojami, itp). Kupujem bilet perwszej klasy, praktycznie wszstkie miejsca już wyprzedane, kasjerka wydaje nam bilet, mówi coś po hiszpańsku i macha ręką na prawo. Nie bardzo wiemy o co chodzi, ale idziemu dalej. Przy wejściu do poczekalni na dworcu obsługa też macha ręką że mamy gdzieś iść. No dobra tylko dokąd? Przed dworcem kręcimy się niemrawo, w końcu jakiś miły pan sprawdza nasz bilet i mówi że nas zaprowadzi. Okazuje się że idziemy na drugi dworzec, do którego nie tak łatwo trafić a pan który nam pomaga jest kierowcą naszego autobusu ;) o 11 wsiadamy do busa, rzeczywiście jest pierwsza klasa. Dużo przestrzeni między fotelami, klima chodzi aż miło, czysto i eleganko. Podróż mija szybko, lecą filmy, najgorsze że z hiszpańskim dublingiem, nic nie rozumiemy ale główny sens filmu można wyłapać. Swoją drogą większość filmów które mieliśmy okazję oglądać w meksykańskiej tv, mają podkładane głosy. Jak dla mnie dość dziwnie, a czasami śmiesznie, oglądać znanego aktora lub aktorkę, która mówi nie swoim głosem. Jeszcze jedno spostrzeżenia z podróży - ulubione przekąski na drogę to chipsy, orzeszki, słodkie bułeczki i oczywiście Cola. Bardzo zdrowe odżywianie, a Cola urasta do rangi narodowego napoju.
Dokładnie o czasie czyli 15.30 zatrzymujemy się na dworc w Cancun. Dla tych co nie wiedzą Cancun składa się jakby z dwóch osobnych i zupełnie różnych miasto. To gdzie my przyjechaliśmy, zwane downtown, to właśnie dworzec, banki, markety, bazary, skromniejsze hotele, lokalna zabudowa. I druga część, zwana zona hotelara, gdzie są same wypasione hotele, parę sklepików dla turystów i plaże. Obie cześci oddalone są od siebie jakieś 10-15 minut jazdy autbusem miejskim (9,50 pesos za osobę). My, stety albo niestety, jesteśmy w downtown, ale dzięki kuponom z booking.com płacimy 20 zł za dwie noce w całkiem przyzwoitym hotelu. Poza tym pogoda w Cancun póki co nie zachęca do plażowania bo jest pochmurno i od czasu do czasu pada deszcz. Tymczasem ogarniamy się i idziemy sprawdzić co się dzieje z okolicy. Najbliżej z hotelu mamy na słynny targ "mercado 28", jak dla nas ta sama chińszczyzna co wszędzie z tym że ceny są z 200 % wyższe i w dodatku w dolarach amerykańskich. Na ten targ przywożeni są bogaci turyści z zona hotelara więc czym prędzej stamtąd uciekamy. Kolejny punkt naszego zwiedzania to WalMart, znana sieć amerykańskich supermarketów, również miejsco do którego często zaglądają turyści. Pewnie z tych samych powodów co my. Po pierwsze są ceny i nie trzeba się targować. Po drugie jest szansa że te ceny są na rozsądnym poziomie, a nie na poziomie na jakim oceni cię sprzedawca na bazarze ( a zwykle turysta traktowany jest jak chodzący portfel, którego należy naciągnąć). Po trzecie można każdy produkt na spokojnie obejrzeć, dotknąć i nikt nie będzie cię nagabywać.
W sklepie zastosowno ciekawe rozwiązanie - otóż jest część w której w ladach wyłożone są podgrzewane pojemniki z różnymi gotowymi daniami. Coś jak "STP" w Polsce. Nakładasz ile chcesz i co chcesz, wszystko jest ważone po kolei, płacisz w osobnej kasie. Ciekawa opcja jak ktoś chce niedrogo popróbować nowych rzeczy, bez potrzeby zamawiana od razu całej porcji. Stoliki, sztućce, czasami jest mikrofalówka jakby się chciało podgrzać danie i zlew żeby umyć ręce. Zabrakło napoju? Nic prostszego idziesz na sklep, bierzesz dowolny napój, wracasz do tej samej kasy, płacisz a kasjerka oznacza butelkę naklejką że zapłacone. Sprytne rozwiązanie moim zdaniem ;) Po szybkiej degustacji kilku dań idziemy dalej na spacer. W pierwszej kolejności na dworzec żeby kupić bilet na nocny przejazd z Tulum do Belize City. Czytaliśmy że czasami brakuje miejsc w autousie więc chcemy mieć pewność że załapiemy się na konkretny autobus. Przy kasie okazuje się że na cztery dni przed terminem odjazdu połowa autobusu jest już zajęta, więc dobrze zrobiliśmy że kupujemy bilet wcześniej. Spotkani na dworcu Polacy niestety nie mieli już takiego szczęścia, w ich autobusie nie było miejsc więc czeka ich dłuuuuga podróż z przesiadkami. Zadowoleni z posiadania biletu, ruszamy dalej. Znowu mamy szczęście :) na miejskim placyku jakaś drobna fiesta, ale tam gdzie fiesta to i obowiązkowo musi być żarcie!! Kolejna możliwość skosztowania lokalnych przysmaków. Jest kilka budek z jedzeniem, przed każdą kolejka Meksykanów. Dobrze że jest menu z obrazkami więc mniejwięcej wiemy czego się spodziewać, a wszystko w bardzo przyzwiotych cenach. Bierzemy jakieś dwie potrawy ale nazw niestety nie pamiętam. Coś w stylu pieroga z farszem, na głębokim tłuszczu. Smakowite były pierożki. Na deser jeszcze bierzemy napój z tamaryndu i kosztujemy owoca, który wcześniej nas zainteresował na targu. Kształtem przypomina wielki czosnek, skórkę ma jak ziemniak. Tutaj sprzedawany jest w kawałkach z ostrym sosem i chili. W smaku przypomina trochę młodą rzodkiewkę. Udało nam się dowiedzieć, że nazywa się "jicama". Muszę przyznać że było to ciekawe doświadczenie ;)