Autobus do Campeche przyjechał punktualnie, był to autobus lepszej klasy z większą pzestrzenią na nogi, z rozkładanymu fotelami, firmy ADO, która jest najbardziej rozpowrzechniona w tym rejonie Meksyku. Klima w autobusie podkręcona maksymalnie tak też długie spodnie i rękawy obowiązkowe. Zmęczoni po całym dniu zasypiamy natychniast, a dosłownie chwilę później (prynajmnej dla nas) autobus staje i kierowca woła "Campeche". Jak na złość tym razem podróż trwała tyle ile powinna według rozkładu, czyli ok 400 km w 5 godzin. My liczyliśmy na to że jak zwykle podróż się przedłuży a my będziemy mieli więcej czas na spanie. Tudno, jest 4.30 rano a my jesteśmy na dworcu w Campeche. Czekamy aż się zrobi jasno na dworze i ruszamy w kierunku centrum. Zaczynają jeździc autobusy miejskie, zagadujemy pana, który wskazuje nam autobus. Z resztą autobusy na przedniej szybie mają napisane dokąd jadą. Nas interesuje kierunek mercado/centrum. Koszt przejazdu miejskim środkiem transportu 7 pesos. Z dworca ADO do centrum nie jest daleko jakieś 4-5 przystanków. Chociaż przystanek to trochę umowna sprawa, owszem są normalnie oznaczone przystanki ale jak zagadasz z kierowcą to cię wysadzi w dowolnym miejscu. Wysadamy na lokalnym bazarze, żeby nabrać trochę sił kupujemy napój/zupę, która cieszy się dużą popularnościa na śniadanie, ryż gotowany z mlekiem, na słodko i z cynamonem ale tak gęsty że łyżka stoi. Dalej na piechotę idziemy do histrorycznej części miasta.
Campeche było kiedyś znamym portem morskim i w mieście znajdował się wielki fort do obrony przed piratami. Teraz z fortu zostały tylko fragmenty murów i kilka bram i to one stanowią tutaj jedną z atrakcji. W obrębie murów jest jakby osobne miasteczko - katedra, parę kościołów, miejski park, hotele i restauracje,niskie kamieniczki, depaki, jednym słowem centrum turystyczne. O 6 rano jednak jest cisza i spokój, wszystko pozamykane. Nie jest to najlepsza pora na szukanie noclegu, nawet jest recepcja jest 24 h to i tak większość hosteli jest albo zamknięta albo wszyscy śpią. Obeszliśmy większość centrum z dość marnym skutkiem. W niektórych hostelach odstraszały ceny, w innych warunki, inne jeszcze był zamknięte albo kazali przyjść po 12 jak się goście wymeldują. No nic, siadamy na ławeczce, grzejemy się w słońcu, oglądamy przechodniów. Chill out :)
Tomek zostaje w parku z plecakami a ja idę rozjerzeć się po okolicy, może już otworzyli jakś hostele. Swoją drogą park to zbyt duże określenie dla tego skrawka zieleni, jest parę drzew i palm na krzyż, które dają przyjemny cień ale nic więcej. Do tego jeszcze mnóstwo figurek i ozdób, mniej lub bardziej, związanych ze świętami. Idąc do jednego z wcześniej upatrzonych hosteli, mijam ogłoszenie że tej kamienicy wynajmują pokoje. Wchodzę i zgaduje pana, który jakby był nieobecny duchem, że chcę pokój dwuosobowy. Pan kiwa głową, cena tak jak napisane 250 pesos, czyli nasz target, więc chcę zobaczyć pokój. Pan prowadzi mnie na piętro kamienicy, szeroka klatka schodowa, zdobienia na ścianach, tylko wszystko zaniedbane, mocno odciśnięty jest ząb czasu ale ciągle robi niezłe wrażenie. Wchodzę do pokoju a tu również nietypowo. Pokój jest narożny, ma ze 4 metry wysokości, przy suficie belki stropowe, dwa balkony które wychodzą na różne strony, w środku stoją dwa podwójne łóżka i jedna piętrowe. A z jednej ze ścian, do wewnątrz pokoju wysunięta (wyciągnięta?) jest łazienka. Może to zbyt szumna nazwa dla tego pomieszczenia, gdzie jes toaleta, umywalka i prysznic, całość w kafelkach, bez sufitu i bez drzwi które zastępuje plastikowa kotara. Umawiam się z Panem że zaraz przyjdę z mężem, sama z resztą nie chcę podejmować decyzji. Gdy jesteśmy razem podejmujemy decyzję że zostajemy - cena korzystna, lokalizacja atrakcyjna ( w samym centrum, przy deptaku), nie w takich miejscach spaliśmy przy okazji pobytu w Chinach więc zostajemy. Ciągle jestem pod wrażeniem tego pokoju, niewielkim kosztem można by z niego zrobić ekskluzywne miejsce do spania ale wtedy pewnie nie kosztowałby 250 pesos...
Mimo że już przeszliśmy Campeche ze dwa razy z plecakami, to teraz idziemy zwiedzać na spokojnie. Przy okazji jest plan żeby wymienić trochę kasy w banku. Kręcimy się po centum, robimy zdjęcia a przy bankomatach i przy bankach mega kolejki. W środku palca nie wetkniesz a na zewnątrz jeszcze ze 20 osób. Nie będziemy marnować czasu na stanie w kolejkach, przyjdziemy później a teraz skoczymy na wybrzeże i na bazar. Tym razem kupujemy mango i wiaderko zielonych mandarynek ( mają zieloną skórkę, środek żółty o lekko miodowym posmaku). Dwie godziny później przed bankami dalej kolejki. Włóczymy się dalej ale ile razy można chodzić w tą i z powrotem... Jest 14, za 2 godziny zamykają banki a nam przyda się wymiana gotówki. Robimy pierwsze podejście do banku Santander, wchodzę na pewniaka do środka, przecież jestem tuystką więc mogę się wepchnąć, poza tym zawsze mogę udać że nic nie rozumiem :) zaczepiam jakiegoś pracownika banku i pytam o kurs wymiany a pan mówi że nie wymienia. Dobrze że nie stałam w kolejce bo jak przy kasie dowiedzialabym się że mi kasy nie wymieią to bym się wściekła. Co dziwne sytuacja powtarza się również w innym banku znanym z Europy - HSBC. Lekko zwątpiliśmy ale próbujemy dalej. W trzecim banku jest możliwa wymiana i pan pokazuje nam kolejkę. No dobra ale jaki kurs? Kolejka nie jest długa więc grzecznie ustawiamy się na końcu, nawjyżej jak będzie niski kurs to wymienimy mniejszą kwotę. Podpatrując petentów przy kasie dostrzegamy skąd te kolejki, a przynajmniej tak nam się wydaje, w meksyku funkcjonuje system czeków, klient pochodzi z czekiem, daje go kasjerowi, wypełnia druczek i dostaje kasę. Wydaje się że więkoszość nie posiada kont bankowych. Przy okienku stoją też ludzie z kartami płatniczymi i wypłacają kasę, z bankomatu nie można? Nareszcie nasza kolej, podchodzimy do okienka, pan nawet kumaty, podaje nam kurs euro 17.95 pesos, nie jest źle więc wymieniamy. Procedura wymiany nie jest taka prosta tym bardziej z euro a nie dolarów i pan w końcu wymięka i przekazuje nas do okienka obok. Widać pani bardziej obeznana z procedurami. Nareszcie się udaje, jeszcze tylko ksero paszprtu i idziemy dalej.
Kręcąc się w mieście Tomek znajduje otwarte łącze internetowe miejskiej biblioteki. Gdy Tomek buszuje w necie ja idę prozmawiać z Panem z informacji tuystycznej. Nawet udało się porozmawiać po angielsku, oto kilka informacji dla osób które chciałby więcej zwiedzić w Campeche.
Najbliższe ruiny Majów to Edzna, żeby się tam dostać można skorzystać z usłu agencji turystycznej. Transport w tą i z powrotem bez biletów wstępu to koszt ok 500 pesos. Ale można pojechać colectivos (swoją bazę mają za bazarem) cena za przejazd 35 pesos w jedną stronę, ostatni colectivo wraca z Edzny ok 16. Colectivos mają jechać w kierunku na miejscowość Pich, która jest kawałek za ruinami. Wstęp do ruin ok59 pesos. Ruiny czynne od 9 do 17.
Druga atrakcja Campeche to fort San Miguel. Dojazd autobusem miejskim w kierunku "El mar", autobus kluczy trochę po mieście ale jak będzie już widać morze to trzeba dać znać kierowcy że chce się wysiąść. Od morze jest jakieś 500 metrów pod górę do fortu, z którego podobno roztacza się piękny widok na Campeche. Wstęp do fortu ok40-50 pesos, a autobus miejski 7 pseos.
Po drodze zatrzymujemy się w knajpce gdzie próbujemy quesadille i horche.... coś tam, czyli zasadniczno to samo tylko inaczej złożona jest torilla ale farsz podobny. Naprawdę nie widzę różnicy między poszczególnymi potrawami, każda kosztowała 25 pesos. Wielkość porcji nie jest oszałamiająca duża i zawsze pytają czy nie chcemy czegoś do picia. Nieodłącznym elementem spożywanych posiłków jest Coca Cola lub inny podobny napój. Na kolację idziemy na bazar. Tutejszym specjałem jest bułka grilowana z mięskiem, są różne rodzaje ale cieżko się dogadać. Dostajemy dwie różne, do tego salsa i warzywa, czyli kapusta, marchewka i do tego smażona cebula.Kosztują 28 pesos za sztukę. Na wieczór dezynfekcja układu pokarmowego przy pomocy tequilli ;)