W nocy mieliśmy niespodziewaną pobudkę, najpierw dzwonił telefon, a później przyszedł sms. Okazało się że bank Tomka wykazał się nadgorliwościa i stwierdził że wczorajsza transakcja była podejrzana i zablokował nam karte do bankomatu. Na szczęście w hostelu jest dobre łącze internetowe i mogliśmy dzwonić przez internet. Procedura odkręcania blokady karty trwała dość długo, pani miała mnóstwo pytań weryfikacyjnych, to szczegół że u nas był środek nocy. Najważniejsze że się udało.No a tego nie przewidzieliśmy: następnego dnia banki pozamykane. Te, które są otwarte pewnie chcą się "odkuć" za pracę w święto - mają złodziejski kurs wymiany. Pozostają bankomaty, te natomiast od rana oblegane (wszystkie jakie są w miasteczku). Czym prędzej atakujemy jeden, żeby potem się nie okazało, że dla nas już nie wystarczy "dolarów meksykańskich". Prowizja za wypłate z bankomatu to około 30$ (niecałe 7zł).
Poszliśmy kupić bilety do Palenque. Dość duży wybór lini autobusowych, które obsługują te trasy, różnią się tylko ceną. Nasz autobus był o 10.15 i kosztował 122 pesos od osoby, autobus który jechał 15 minut wcześniej kosztował 300 pesos za bilet. Potem poszliśmy poszwędać się po mieście. Weszliśmy na wzgórze na którym stoi kościółek i rozpościera się widok na całe San Cristobal. Generalnie miasto jak z filmów - niska zabudowa, kolorowe domki, kościółki, panowie chodzą w kapeluszach i jeżdżą pick up'ami. Dalej byliśmy na lokalnym bazarze ale nie takim dla turystów tylko tam gdzie kupują miejscowi. Pełen folklor. Spróbowaliśmy smażonej rybki, kupiliśmy dwa dziwnie wyglądające owoce i wiaderko mandarynek. Dosłownie wiaderko, tak tu sprzedają owoce - na straganie stoją ładnie poukładane w wiadereczkach. Za mandarynki ok 2 kg zapłaciliśmy 10 pesos czyli 2,5 zł. Wróciliśmy do pokoju na krótki reset i znowu "na miasto". Ponieważ był dzień wolny było bardzo dużo ludzi, na deptkau ciężko przejść, na lodowisko długaśna kolejka. Wszedzie rozstawiały się stragany z pamiątkami i jedzeniem. Pielgrzymi znowu biegali w tą i z powrotem. Cały czas słychać było fajerwerki i petardy, taki zwyczaj chyba. Wróciliśmy na bazar. Tym razem na przystawkę były tacosy, potem kurczak z ryżem i sosem "mole" (na bazie czekolady, lekko ostry), zupa z warzywami i wołwiną. Na dobicie tutejszy wynalazek, bardzo popularny, gotowana kukurydza posmarowana majonezem, salsą, z żółtym serem i chili. Dość ciekawe doświadczenie ;) na wieczór kupiliśmy "El compadre" destylat z agaw, coś w stylu tequili ale słabsze - 30% i do tego coś do popicia. W porównaniu z Gwatemalą wybór w sklepach jest zdecydowanie większy.
Ponieważ jest chłodno wieczorami to chciałam dokupić sobie bluzę w tutejsze wzory, niestety nie były specjalnie ciepłe, a rozmiarówka też nie bardzo na europejskie wymiary :) chodziło też o to żeby mniej więcej zorientować się w cenach. Tak jak na wszystkich bazarach można się targować, za pierwszą bluzę cena wyjściowa 160 pesos a zaraz potem spadła do 130, druga zaczęła się od 100 i zeszło do 80, kolorowe szale były od razu po 50 pesos. Nic jednak nie kupiliśmy, przecież jedziemy na wybrzeże gdzie ma być cieplej. Taką mam przynajmniej nadzieję )