Czekamy na busik, oczywiście się spóźnia 20 minut ale podobno to tutaj normalne. Do przejachania mamy 65 kilometrów a czas jazdy to 3 godziny. Niemożliwe? Tu wszystko jest możliwe o czym przekonujemy się już parę kilometrów dalej, gdzie teoretycznie jadąc autostradą, stiomy w korku w jakiś mieście.
Czytaliśmy opinie że Panajachel to wielka imprezowania, pełno Amerykanów i ogólnie komercja. Ale komercja= większa konkurencja = większy wybór i niższe ceny. Poza tym z Panajachel startują busy do następnego celu naszej podróży czyli San Cristobal de las Casas w Meksyku. Poza tym do wyboru były inne miejscowości, które słyną z nauki hiszpańskiego, z ośrodków medytacji, szkół malarskich więc raczej nie nasze klimaty.
Toczymy się powoli dalej, miejscami słynna autostrada Panamerica ma dwa pasy w każdą stronę i kierowca ciśnie ile się da po krętej drodze, a miejscami snujemy się przez miasteczka. Tomek sprawdził na GPS-ie na jakim etapie podóży jesteśmy, okazało się że jeszcze dużo przed nami, ale przy okazji wyszło że autostrada biegnie na wysokości 2500 m n.p.m. Byliśmy wyżej niż Rysy a nawet się nie spociliśmy :)
Kolejna godzina mija i zjeżdżamy z autostrady, od teraz wąska droga pnie się serpętyną pod górę, kluczy między miasteczkami, tempo podróży spada, ale widoki zaczynają być pocztówkowe. Z daleka, między górami, błyska tafla jeziora, pojawia się jeden wulkan, potem drugi i trzeci. Widoczność bardzo dobra. Następne pół godziny później dojeżdżamy do Panajachel. Jedziemy główną drogą, w kierunku jeziora, kierowca wysadza nas pod agencją turystyczną. Bierzemy bagaże i idziemy szukać noclegu. Poszło gładko, pierwsza uliczka w bok, pokoje prywatne, cena niezła, czysto - bierzemy.
Zostawiamy placaki i idziemy na szybki rekonesans miasteczka. Jest jedna główna droga a wzdłuż niej restauracje i sklepy z pamiątkami, która biegnie aż do jezora. Prawie jak na "Krupówkach". :) Główne zajęcie turystów to spacer w tą i z powrotem. Stragany kuszą szaliczkami, chustami, bluzami, torebeczkami i innymi kolorowymi zbieraczami kurzu ale omijam je z daleka (chyba że chcę nosić je ze sobą przez całą podróż). Przejście całej drogi zajmuje nam 15-20 minut. Co ciekawe przy głónej drodze prędzej kupisz pizzę z pieca, hamburgery, makarony niż specjały kuchni regionalnej. Zbaczamy z utartego szlaku i idziemy na poszukiwanie marketu i czegoś do jedzenia. Nie trzeba bylo daleko chodzić. Znaleźliśmy piekarnię i zakupiliśmy bułeczki na śnadanie, kawałek dalej ichniejsze hot dogi na ciepło a potem trafiliśmy do supermarketu. Tu wszystko równie chaotycznie poukładane jak w Antiguie. Wybór napojów dość ograniczony, króluje Coca cola i Pepsi przy czym od razu są sprzedawane w butlach po 3 litry! Woda może jedna do wyboru, jakieś nachosy. Szału nie ma. Decydujemy się na degustację lokalnych trunków. Oczywiście z Cola która nadaje się do wszystkiego.
Jest godzina 17 i momentalnie zaczyna się robić ciemno, na dodatek zaczyna wiać chłodnys wiatr. Wracamy do pokoju, po drodze jeszcze przystanek na tacos u Pana na straganie. 5 sztuk za 20Q, smaczne i syte. Wieczorem okazuje się że oba zakpione trunki są równie ohydne - cola strasznie słodka a wódka to zwykły bimber. Idziamy spać a wiatr wieje przez całą noc.
Aha! Kupiliśmy też dzisiaj bilety na podróż do San Cristobal de la Casas. W pierwszej agencji turystycznej, cena wyjściowa była 280 Q od osoby, ale jak się okazało że chcemy jechać dopiero pojutrze to nagle cena spadła do 225Q. Tylko to cena specjalnie dla nas i mamy nikomu nie mówić. Nie podjeliśmy decyzji i idziemy sprawdzić inne agencje. Sytuacja się powtarza więc kupiliśmy bilet w agencji z którą tu przyjechaliśmy. Generalnie 225Q to dobra cena ale nie wiem od czego zależy zniżka.